Tam, gdzie otwierają się zawiłe korytarze ludzkiej chwiejności, tam za chwilę zjawia się Ari Aster. Po eklektycznym i nieco rozczarowującym „Hereditary”, w którym jego skupienie na ludzkiej traumie rozpłynęło się gdzieś w powietrzu pod wpływem zbyt gęstego nagromadzenia motywów rodem wprost z B-klasowych horrorów o sektach, twórca postanowił poddać widownię makabrycznym rytuałom w biały dzień w celu przepracowania skrywanych głęboko pod skórą lęków przed opuszczeniem, rozstaniem, aż w końcu samotnością. Biały dzień jest jednak u Astera bardziej przerażający niż noc w jakimkolwiek innym filmie grozy, bo reżyser dobrze wie, jak odpowiednio wymierzyć akcenty i skontrastować prolog do podróży z resztą dzieła. Malownicza scena otwarcia, w której widzimy zimowy, górski krajobraz, a następnie bezdźwięczne śmierci i płacze przerywające melancholijną pustkę, choć dzieje się w nocy, działa przede wszystkim, jako cisza przed burzą, jaka ma nastąpić dopiero w promieniach szwedzkiego słońca.
więcej